Witam wszystkich
Niedawno trafiłem na definicje ZA i zidentyfikowałem się z kilkoma objawami typowymi dla tego syndromu. Nigdy nie byłem osobą towarzyską. Wynikało to z "chorobliwej nieśmiałości", której w ogóle nie odczuwałem wobec domowników czy też "osób z internetu". Poza tym bardzo nie lubie zmian - nie tylko najbliższego otoczenia, jakim jest wystrój mieszkania, lecz również krajobrazu. Nie umiem, lub jak mi się wydawało - nie lubie rozmawiać "o niczym". Świadomie unikałem tego typu konwersacji, ponieważ nie prowadzą one do niczego i wydają się być bezcelowymi. Wyznaje poświęcenie dla danego celu i jego konsekwentne realizowanie. Wierność zasadom również nie jest mi obca.
Tyle tytułem wstępu. Pisząc tego posta nie mam na celu wyżalenia się, ale podzielenia pewną myślą. Otóż, uznawanie Zespół Aspergera za "rodzaj autyzmu" jest w moim przekonaniu krzywdzące dla osób dotkiętych owym syndromem. Nie uwłaczając dzieciom autystycznym, uważam, że jest to schorzenie znacznie bardziej poważne, natomiast ZA jest pewnym wrodzonym indywidualizmem. Podobnie jest z homoseksualizmem, który mimo iż wynika ze zmian w konkretnych ośrodkach mózgu, to cecha ta nie jest już uznawana za schorzenie. A osoby leworęczne, które niegdyś próbowano na siłe uczyć bycia praworęcznymi? Praktyki te były nad wyraz chore, jednak wiadomo o tym stosunkowo od niedawna. Nawet myśli samobójcze uwarunkowane są genetycznie.
Praktycznie rzecz biorąc, każdego człowieka, bez wyjątku można rozłożyć na czynniki pierwsze i posegregować w szufladki medycznych klasyfikacji schorzeń. Nie nawidze klasyfikacji jednej grupy osób do "osobników cierpiących na dany syndrom" i reszty zdrowych osób. Oto fundamentalne pytania: Czy pozbyć się "piętna inności" kosztem własnego indywidualizmu i zlać się z resztą otoczenia? Czy może zachować swój indywidualizm, poświęcenie dla ideii i nosić piętno kogoś gorszego, innego, chorego? Gdzie kończy się indwidualizm, a gdzie zaczyna choroba?