aisia napisał(a):Naprawdę uważasz to za wrogie, mocno inwazyjne i mieszczące się w kategorii - żyj i daj żyć innym?
I nie interesuje mnie co na ten temat myśli Erich Fromm, ale Ty
I tu mnie masz, ale to nie jest to, co myślisz .
Trudno powiedzieć, czy dało o sobie znać skrzywienie nabyte podczas studiów psychologicznych ze względu na tematykę, czy potraktowałam formę jako rodzaj fortyfikacji - dość, że mam mam cholerną pewność, że jeśli nie zaliczyłam szczególnego odjazdu peronu pogrążając się w odmętach projekcji, podskórnie wyczułam nutę czegoś, co "kliknęło" z chyba najbardziej naładowanym emocjonalnie wątkiem w moim życiu (pomijając te skrajnie introwertywne / hermetyczne).
Zobaczyłam w Twoim poście kawałek siebie, tyle że sprzed czasów, kiedy funkcjonowanie społeczne zaczęłam traktować jako grę i wyzwanie.
Odebrałam Twoje słowa jako takie, które musiały zostać napisane w dużej mierze ze względu na emocje i znaczenie, które ze sobą niosą, to, że zaistniała w Tobie taka potrzeba.
Nie chodzi mi dokładnie o katharsis, powiedziałabym raczej, że nasze wewnętrzne treści dopominają się formy, inaczej ich ciężar gatunkowy pozbawiony odniesienia zamienia je w coś na kształt czarnej dziury.
Wystarczy, że miałaś zły dzień, takie rzeczy lubią wtedy wypełzać.
Skąd moja reakcja na pozornie niewinną uwagę o sposobie chodzenia?
Zacznę od tego, że nie chodziło mi o intencje nadawcy, ale o przekaz, który otrzymuje odbiorca - zwłaszcza dziecko, zwłaszcza gdy podobnie ogólnikowych komunikatów, dążących do stłamszenia jego sposobu bycia, jest wiele.
Nawet jeśli z pozoru chodzi o zachowanie, to jeśli wiąże się ono ściśle z naszym temperamentem czy neurookablowaniem, cóż... Zbytnie dystansowanie się od nich nie jest ogólnie zalecane .
Ze mną było tak: mniej więcej do momentu pójścia na studia regularnie spotykałam się z różnymi formami szykanowania, których bardzo długo nie rozumiałam - właśnie dlatego, że moja odmienność była na tyle subtelna, że umykała dorosłym, jednak na tyle oczywista, by integrować grupę rówieśniczą w aktach dokładania mi (a że fizycznie wybitnie się nie dawałam pognębić, uchodziłam za tym większego psychola).
Wcześniej próbowałam wszelkich sposobów dostosowania się, jakie przychodziły mi do głowy, włącznie ze studiowaniem czasopism dla nastolatków i byciem na bieżąco z nieszczególnie mnie interesującym mainstreamem popkultury, upraszczałam swoje wypowiedzi, wplatając w nie slangowe określenia i wulgaryzmy, podpowiadałam i dawałam od siebie ściągać, częstowałam żarciem zakupionym w sklepiku szkolnym, uczestniczyłam w różnych nieprawomyślnych akcjach, żeby nie uchodzić za sztywniaka, itd., itp., nie mówiąc już o tym, że przy moim refleksie hardkorowego ADHD byłam w pewnym momencie absurdalnie wysportowana.
Dało to mniej więcej tyle, że zdałam sobie sprawę z tego, że moje umiejętności mogą zostać docenione, czego nie można powiedzieć o mnie jako o osobie.
Najwyraźniej to, co było ze mną "nie tak" (i z całą pewnością jest, gdy nikt mnie nie obserwuje albo uchylam maskę, bo całkowite jej zdjęcie oznacza zero absolutne mimiki i intonację płaską jak EKG nieboszczyka) jest nierozerwalnie związane z moją istotą, więc modyfikując swój sposób bycia tak, aby nie wywoływał on dyskomfortu obserwatora (jedno z kryteriów psychopatologii według pewnej koncepcji ), trudno mi się pozbyć irracjonalnego wrażenia bycia oszustem - niezależnie od tego, że na poziomie intelektualnym zdaję sobie sprawę, że ludzie poddają swoje zachowanie moderacji w zależności od okoliczności.
Wk*rw związany z tym motywem przeżywałam jakieś pół roku temu, przyglądając się wspomnieniom, do których nie wracałam wcześniej przez ~20-30 lat, stąd świeżość skojarzeń.
Na brawurowym, hiperkompensacyjnym udowadnianiu sobie i innym rzeczy sztuka dla sztuki nie wyszłam w sumie źle, niemniej podejrzewam, że dzieciństwo bywa bardziej beztroskie, jeśli nie wypełniają go marzenia o wypruwaniu wrogom flaków i brodzeniu w ich krwi .
Wydźwięk Twojej wiadomości w połączeniu z przykładowymi komunikatami, jakie otrzymywałaś, po prostu przywołał u mnie dezorientację, bezradność czy zapewne poczucie nieadekwatności / niższości, które sama z dziką determinacją przekuwałam w sportową złość i działanie (nierzadko głupie, ale też trochę o to chodziło, żeby nie było, że wymiękam), ale łatwo sobie w ich miejsce wstawić zwątpienie, zniechęcenie i emigrację wewnętrzną.
Twoja wypowiedź skojarzyła mi się z pozostającym z tyłu głowy (pomimo tłumienia) wrażeniem, że coś musi być ze mną "nie tak", nawet jeśli w danych okolicznościach (jeszcze) nie wyszło na jaw, wspomnienie całej masy przykładów niekonstruktywnej krytyki, z której z reguły nie wynikało nic na tyle konkretnego, aby nadawało się do zastosowania - a jeśli nie chodzi o drobiazg, który mogę umiejscowić na zewnątrz i zmodyfikować, pewnie chodzi po prostu o mnie - wychodzi na to, że obrywam przez moje bycie sobą - miłego dnia i wysokiej samooceny, heh. Kwintesencja uroków niewidocznej niepełnosprawności.
To trochę jak czekanie na wizytę u logopedy, która nigdy nie nadchodzi, tylko że nie chodzi o logopedę, tylko o kogoś, kto poradziłby Ci, jak się zachowywać, żeby, na dobry początek, inni po prostu zostawili Cię w spokoju.
Takie rzeczy potrafią siedzieć w nas głęboko i nas podgryzać, dokładać swoje do automatycznych, depresyjnych myśli żeby coś sobie darować bo nie wyjdzie, nie dla nas, po co, skoro i tak...
Zapomina się o tym, czego przecież i tak nie można mieć w życiu, itp.
Żeby było ciekawiej, większość rzeczowych informacji zwrotnych dotyczące specyfiki dziwności mojego zachowania zawdzięczam trójce znajomych Aspich i jednej osobie z podręcznikowym schizoidalnym zaburzeniem osobowości.
Ktoś inny poczułby się urażony brakiem taktu, ale dla mnie to takie comic relief i mrugnięcie okiem od życia.
Okazuje się, że z punktu widzenia dorosłego są to są to rzeczy neutralne albo zabawne (u mnie np. drobiazgi wynikające z względnej oburęczności, nasłuchiwanie widoczne gołym okiem ze względu na zakres ruchów uszu, podzielność uwagi na poziomie, na którym nie jestem w stanie prowadzić najprostszej rozmowy podczas krojenia marchewki, optymalizowanie wykorzystania mojego czasu przez osobę, która po prostu chciała się ze mną spotkać z myślą o niej, bo "po prostu" okazało się zbyt podchwytliwe ).
Zdaję sobie sprawę z tego, że się rozpisałam - jest jeszcze jeden powód, dla którego przywołuję emocjonalny bagaż (kontrastując go z nieszkodliwymi przykładami jak wyżej).
Właśnie to, że często chodzi o drobiazgi, które w żadnym stopniu nie uzasadniają negatywnych emocji, których doświadczamy ze względu na mniej lub bardziej zakamuflowane sygnały braku akceptacji otrzymywane w dzieciństwie, i tym bardziej nie powinny na nas wpływać później.
Bycie sobą to popularny slogan i równocześnie wielkie kłamstwo - pomijając oczywistą interesowność, ludzie (w pewnym uproszczeniu) cenią innych ze względu na to, jak się przy nich czują ale również ze względu na to, jak owi inni się przy nich czują, jak na nich reagują. stąd np. odporność na społecznie zaraźliwe emocje bywa odbierana jako zagrażająca.
To nie jest nasza "wina" ani nawet nasz problem, i podobnie rzecz się na z wieloma sytuacjami z dzieciństwa, gdy nie mieliśmy możliwości spojrzeć na sytuację z szerszej perspektywy.
Często to lęk i nadmierne opanowanie powodują, że ludzie odbierają nas jako chłodnych, wyniosłych czy nieprzystępnych, pytanie: czym właściwie ryzykujemy?
Deicide napisał(a):To normalne u wszystkich na pewnym etapie. Każdy ma w młodości jakiegoś idola.
Posiadanie idoli jakoś niespecjalnie mi wychodziło (jak zresztą cała wczesna nastoletniość), silne emocje to jednak u mnie domena sensoryczno-empiryczna .
Nie chodziło mi o naśladownictwo, a o głębokie wchodzenie w rolę. Grając w ten sposób, poniekąd odpuszcza się bycie sobą, uwalniając się od lęku przed oceną na płaszczyźnie, na której ta zabolałaby najbardziej, równocześnie nie tracąc możliwości analizy własnych reakcji.