przez Ygramul » N, 30 gru 2007, 12:44
Ha! Miałam założyć osobny temat, ale równie dobrze mogę się wypowiedzieć w tym.
To tak a` propos tego syndromu młodszego brata.
Od jakiegoś czasu się socjalizuję (no w każdym razie staram się). Uśmiecham się, staram się gadać o bzdurach, żartuję z innymi (nabytek z ostatnich dwóch lat, wcześniej nie umiałam). Generalnie po raz pierwszy w życiu dobrze się czuję w towarzystwie innych ludzi. Lubię ich i zasadniczo wydawało mi się, że oni mnie lubią też. Fakt, czasem nie łapię o czym mówią. Fakt, czasem przeginają z żartami i docinkami. Ale bądźmy tolerancyjni, nie ma co się obrażać o głupoty. Czasem próbują wykorzystać, zmanipulować, ale nie jestem takim znowu durniem, żeby się dawać. Podsumowując, myślę sobie, nie jest źle. Może nie mam bliższych przyjaciół, ale w miarę normalnie stosunki z grupką ludzi to nie byle co.
No i przyszedł Sylwester. I okazało się, że z całego towarzystwa tylko ja nie jestem zaproszona na imprezę, którą zresztą organizuje moja najbliższa współpracownica i "kumpela". Co więcej, pytała mnie o zdanie na temat w co ma się ubrać. Walić imprezę, bo i tak nie lubię spędów, ale po takim pominięciu człowiek może na prawdę stracić wiarę w siebie. Bo to znaczy, że nie traktują mnie jak równego sobie, tylko jakiegoś naiwniaka, z którego można mieć czasem trochę zabawy, ale w ogóle to lepiej się trzymać z daleka.
Najgorsze jest to, że chociaż wszystko dokładnie analizuję (a jakże), to nadal nie wiem co robię nie tak. Zachowuję się najnormalniej jak umiem, a ludzie i tak widzą dziwaka. Ciągle mi się wydaje, że jestem lubiana, że ci ludzie dobrze się przy mnie bawią, że mnie szanują, że liczą się ze mną, moim zdaniem itd. Najbardziej wkurza mnie, że nie zauważam, że jest inaczej.
Kiedyś miałam ludzi gdzieś i życie było łatwiejsze. Muszę znowu wypracować ten dystans. Jaki ma sens praca nad sobą i wychodzenie do ludzi, skoro oni i tak tego nie doceniają. Szkoda nerwów.
Cześć Greg.
Ha! Miałam założyć osobny temat, ale równie dobrze mogę się wypowiedzieć w tym.
To tak a` propos tego syndromu młodszego brata.
Od jakiegoś czasu się socjalizuję (no w każdym razie staram się). Uśmiecham się, staram się gadać o bzdurach, żartuję z innymi (nabytek z ostatnich dwóch lat, wcześniej nie umiałam). Generalnie po raz pierwszy w życiu dobrze się czuję w towarzystwie innych ludzi. Lubię ich i zasadniczo wydawało mi się, że oni mnie lubią też. Fakt, czasem nie łapię o czym mówią. Fakt, czasem przeginają z żartami i docinkami. Ale bądźmy tolerancyjni, nie ma co się obrażać o głupoty. Czasem próbują wykorzystać, zmanipulować, ale nie jestem takim znowu durniem, żeby się dawać. Podsumowując, myślę sobie, nie jest źle. Może nie mam bliższych przyjaciół, ale w miarę normalnie stosunki z grupką ludzi to nie byle co.
No i przyszedł Sylwester. I okazało się, że z całego towarzystwa tylko ja nie jestem zaproszona na imprezę, którą zresztą organizuje moja najbliższa współpracownica i "kumpela". Co więcej, pytała mnie o zdanie na temat w co ma się ubrać. Walić imprezę, bo i tak nie lubię spędów, ale po takim pominięciu człowiek może na prawdę stracić wiarę w siebie. Bo to znaczy, że nie traktują mnie jak równego sobie, tylko jakiegoś naiwniaka, z którego można mieć czasem trochę zabawy, ale w ogóle to lepiej się trzymać z daleka.
Najgorsze jest to, że chociaż wszystko dokładnie analizuję (a jakże), to nadal nie wiem co robię nie tak. Zachowuję się najnormalniej jak umiem, a ludzie i tak widzą dziwaka. Ciągle mi się wydaje, że jestem lubiana, że ci ludzie dobrze się przy mnie bawią, że mnie szanują, że liczą się ze mną, moim zdaniem itd. Najbardziej wkurza mnie, że nie zauważam, że jest inaczej.
Kiedyś miałam ludzi gdzieś i życie było łatwiejsze. Muszę znowu wypracować ten dystans. Jaki ma sens praca nad sobą i wychodzenie do ludzi, skoro oni i tak tego nie doceniają. Szkoda nerwów.
Cześć Greg.:)