przez severn » Wt, 25 lip 2006, 15:44
Zawsze wiedziałam, że COŚ jest ze mną nie w porządku. I inni ludzie też widzieli, dlatego mam do nich ogromny żal, myślę, że do mamy również, chociaż kocham ja najbardziej na świecie. Mam OGROMNY żal do nauczycieli, do „psycholożki”, która nawet ze mną nie porozmawiała, a wystarczyła jej odpowiedź mojego brata: w domu siostra zachowuje się inaczej.
I to wszystko! Że mogę mieć coś wspólnego z autyzmem dał mi do zrozumienia brat kilka lat temu (młodszy o dwa lata!). To on zauważył, że moje zachowanie przypomina autystyków, ale w łagodniejszej wersji. Moja mama do dzisiaj udaje, że niczego nie zauważała, gdy byłam dzieckiem. A może rzeczywiście nie zwracała na to uwagi, bo sama miała cholernie ciężkie życie. Sytuacja rodzinna mogła pogłębić mój „autyzm” czy jak to nazwać.
„Problemy zazwyczaj pojawiają się w wypadku zwykłej nieoficjalnej rozmowy. Człowiek taki nie umie często w ogóle się odezwać ani "zachować" w sytuacji nieformalnej rozmowy "o niczym" itp., natomiast raczej nie sprawia mu problemów wysłowienie się przed grupą ludzi (zwłaszcza, jeśli nie są całkowicie obcy) i specjalistyczna rozmowa na temat zainteresowań. Chociaż i tu mogą być wyjątki i zdarzają się ludzie całkowicie nieśmiali, którzy mają trudności w nawet najbardziej podstawowych kontaktach z innymi.”
„Istotną cechą charakterystyczną osób z Zespołem Aspergera jest niepewność oraz obawy spowodowane niską samooceną, strachem przed porażką i brakiem zrozumienia lub niemożnością zrozumienia innych. Pojawia się też strach związany z poczuciem inności i niedopasowania.” – dokładnie wszystko, jak spisane z mojego mózgu.
Przez CAŁĄ PODSTAWÓWKĘ może kilka razy się odezwałam do drugiego ucznia. Co ciekawe, poza szkołą miałam kilka koleżanek i czasami nawet przewodziłam grupie. Ale zawsze musiało być tak JAK JA CHCĘ. Chodziłam do klasy z pewną dziewczynką. Po zajęciach, na podwórku byłyśmy dobrymi koleżankami, spędzałyśmy ze sobą trochę czasu, nawet odwiedziłam ją kilka razy w jej domu. Ale w szkole nie potrafiłam się do niej odezwać. Traktowałam ją tak samo jak resztę dzieciaków.
Mam wrażenie, że jestem CAŁA WEWNĄTRZ. Że cały mój świat jest wewnątrz mnie, a na zewnątrz została tylko skorupa. Nic nie wychodzi na zewnątrz, ale wszystko kumuluje się w środku. Czuję jakbym stała za jakąś szybą. Widzę wszystko co się dzieje, słyszę ludzi, ale sama jestem ograniczona tą szybą. Też jakby była trochę dźwiękoszczelna (jakkolwiek głupio to brzmi) i muszę się naprawdę wysilić, żeby PRZEKRZYCZEĆ tą szybę, żeby ktokolwiek mnie usłyszał. Ale najczęściej nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Zdobywam się na jakieś kiwanie głową: TAK albo NIE. Lub wydaję z siebie jakieś pomruki. Wtedy zazwyczaj ludzie pytają: czemu się nie odzywasz? Czemu nic nie mówisz? Powiedz coś.
Wtedy zamykam się całkowicie. Robię się czerwona, pocę się i nie jestem w stanie powiedzieć już zupełnie nic. Uśmiecham się głupio, co wygląda obrzydliwie, bo mam nienaturalny uśmiech, taki jakiś „połowiczny”. Ręce mi się trzęsą, serce mi tłucze i chcę już jak najszybciej uciec. Kiedy dochodzi do konfrontacji słownej, cały mój zasób słów ucieka z głowy, jakby mi ktoś wyrwał połowę kartek ze słownika, albo wymazał gumką. NIE WIEM CO POWIEDZIEĆ, nie mogę znaleźć słów, nie znam odpowiedzi na najprostsze pytania.
Jestem bardzo infantylna. Moje wypowiedzi są na poziomie dziecka z podstawówki, jeżeli czegoś nie wykuję na pamięć to ZA NIC nie wypowiem się składnie i do rzeczy.
Nie potrafię żartować.
Boję się ośmieszenia, ciągle mam wrażenie, że ktoś mnie obgaduje. Dokładnie ważę każde słowo zanim je powiem, bo obawiam się, że może być odebrane niezgodnie z moją intencją. W rezultacie i tak mówię zawsze coś kompletnie głupiego.
Jestem złośliwa, maskuję tym swoją nieumiejętność prowadzenia rozmowy. Jeżeli sytuacja wymaga, żebym cokolwiek powiedziała, bo „milczę już za długo” to zazwyczaj jest to jakieś złośliwe zdanko, wcześniej dokładnie obmyślone.
Inna ważna rzecz; potrafię układać sobie w głowie różne warianty rozmów z innymi ludźmi. Godzinami potrafię rozmyślać „co bym powiedziała, a czego nie”. Oczywiście już po fakcie, na spokojnie potrafię wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, ale tej osoby, do której ją kieruję już dawno w moim otoczeniu nie ma.
Bardzo ciężko jest mi się skupić, gdy ktoś opowiada mi o czymś co mnie zupełnie nie interesuje. Potrafię się nawet wyłączyć i błądzić myślami zupełnie gdzieś indziej. Męczy mnie każdy kontakt z kimś, kto ma zamiar opowiadać mi o swoich wakacjach, dzieciach, chłopakach, szminkach czy nawet o filmie, który sama oglądałam.
Gdy znajduję się w większej grupie, ZAWSZE stoję z boku i NIGDY się nie odzywam, chyba, że ktoś skieruje pytanie prosto do mnie. Zresztą i w tedy moja odpowiedź jest zazwyczaj żałosna. Potrzebowałabym kilku minut, albo ostrzeżenia, że ktoś zada mi „takie a takie pytanie”, wtedy może ułożyłabym sobie jakąś odpowiedź. Wszystko kończy się zazwyczaj wzruszeniem ramion („nie wiem”) albo typowym „tak” i „nie”.
Z rozmawianiem przez telefon jest jeszcze gorzej. Nie widzę twarzy rozmówcy, nie wiem czy się uśmiecha, czy jest poważny. On nie widzi mojego kiwania głową (tak/nie). Rozmowa jest NIEMOŻLIWA. Mam pustkę w głowie.
Czasami zdarza się, że spotykam gdzieś osobę z którą przed laty chodziłam do szkoły. Wtedy nie zamieniłam z nią ani słowa, ta osoba pewnie nawet nie zna brzmienia mojego głosu. Zdarzyło mi się parę razy zamienić parę słów z takimi „kimś”, z kim nigdy wcześniej nie rozmawiałam, a tylko byłam OBOK.
Mam czasami dziwne napady NORMALNOŚCI. Trwają bardzo krótko. Przykład? Egzamin na studia, a właściwie rozmowa kwalifikacyjna. Widzę małą, śliczną dziewczynę, która jest zdenerwowana. Stoi pod ścianą, mało się odzywa. Podchodzę do niej, przedstawiam się i zaczynam rozmowę! Jestem zaszokowana tym co robię, ale czuję się super. Mam wybielone zęby J, więc się szczerzę, nową fryzurę, wszyscy „na galowo” oprócz mnie. Czuję się fajna, inna, trochę podniecona tym nowym miejscem. Wchodzę na egzamin i...kompletna klapa. Zachowuję się jak kretynka. Nie mogę sobie przypomnieć tematu mojej pracy maturalnej z polskiego!!!! Egzaminatorka patrzy na mnie jak na świra, a ja się zastanawiam czy zamiast na studia nie powinnam się udać do jakiegoś psychiatryka. Nie potrafię odpowiedzieć na najprostsze pytania.
Czasami zdarzają się takie dni, że myślę pozytywnie. Ma to związek z jakimś nowym zainteresowaniem, „odkryciem”, jakąś książką, która mnie natchnie do działania, życia w ogóle. Zaczynam wtedy dużo rysować, zmieniać wystrój pokoju, robić plany, wychodzić na spacery. Taki przykład; zakochałam się w gitarze Jeffa Becka. Mogłam całymi dniami słuchać tylko jego gitary. Nastrajała mnie niesamowicie dobrze. Zaczęłam się zastanawiać nad nowymi studiami, pisałam optymistyczne listy, CAŁY miesiąc nie myślałam o śmierci. Ale pojawił się jakiś problem; musiałam GDZIEŚ WYJŚĆ, COŚ ZAŁATWIĆ, Z CZYMŚ SIĘ ZDERZYĆ. I trach. Koniec całego miłego nastroju. Wtedy zaczynam pisać okropne, dołujące wierszydła, słuchać Joy Division, szukać sznurka po całym domu, „bo ja przecież przez to nie przejdę!” „nie tym razem” „to już dla mnie za dużo” „tego już się NIE DA przeskoczyć”. A to są takie drobnostki, których „normalni” ludzie nawet nie zauważają! Oni idą prosto, taranują tą przeszkodę, zresztą nawet jej nie widzą, dla nich to jest zwykła codzienność, bułka z masłem, żaden problem. I nawet by im przez myśl nie przeszło, że ktoś się może takim czymś zadręczać, nie spać po nocach i rozważać samobójstwo.
O wiele łatwiej nawiązuję kontakty z ludźmi (co tu ukrywać?) mniej mądrymi, o niższym statusie społecznym, brzydszymi ode mnie, gorzej ubranymi, nieśmiałymi. Inteligentni niesamowicie mi imponują, ale ZA NIC do kogoś takiego buzi nie otworzę! Kończy się na tym, że spędzam przerwy z najgłupszą dziewczyną na roku i nie mam o czym z nią rozmawiać.
Wracam do podstawówki: na przerwach, kiedy inne dzieciaki biegały po boisku czy grały w piłkę, ja spacerowałam układając sobie w głowie różne „historyjki”. Później zaczęłam te historyjki przelewać na papier, co zresztą do dzisiaj robię. Słyszałam o takim zespole chorobowym, który charakteryzuje się wykonywaniem różnych bezsensownych czynności; przy tych „historyjkach” bardzo często powtarzałam taką czynność; stawianie prawej stopy na krawężniku chodnika, cofanie jej i stawienie w jej miejsce lewej. Wymyśliłam też sobie podobną „zabawę”. Na moim podwórku był niski murek (kilkanaście centymetrów wysokości) okalający trawnik. Chodziłam po tym murku w taki oto idiotyczny sposób: dwa kroki ze słowami: trup, trup, następnie jedną nogą „nurkowałam” obok murku (przy tym słowo: księżniczka). Wtedy nie zastanawiałam się nad tym co robię i nawet wciągnęłam w tą zabawę jedną koleżankę. Ale gdy dzisiaj na to patrzę nie mam NAJMNIEJSZEGO POJĘCIA o co mi chodziło i czym te czynności były podyktowane.
Gdy ktoś coś do mnie mówił chciało mi się płakać. W szkole płakałam wiele razy. Raz zdarzyło mi się rozpłakać w pierwszej klasie szkoły średniej, bo nie wiedziałam na informatyce jak włączyć komputer!!!
Bardzo często płaczę.
Ciągle kogoś za coś przepraszam. Wszędzie czuję się intruzem. Mam wrażenie, że wszyscy mnie obgadują, patrzą na mnie, gdy idę ulicą. Do tego dochodzi niezadowolenie z własnego wyglądu.
Zadręczam innych moimi zainteresowaniami. Ktoś wspominał, że potrafił wymieniać z pamięci płyty zespołów, których nigdy nie słyszał. Mam podobnie. Ogromna baza informacji na temat nikogo nie obchodzących zespołów, zapomnianych gitarzystów i trzeciorzędnych basistów. Od dziecka uwielbiałam różnego rodzaju klasyfikacje. Namiętnie układałam listy ulubionych piosenek, zespołów, płyt, filmów, książek. W końcu gdy to nie wystarczało siedziałam nad listami ulubionych tekstów piosenek, duetów mieszanych, rock’n’rollowych kobiet, które najbardziej na mnie wpłynęły. Im dziwniejsze zestawienia tym lepiej!
Jeżeli w szkole matematyka nie interesowała mnie w ogóle, to uciekałam z lekcji, nie odrabiałam zadań domowych, bo nie byłam w stanie się w ogóle skupić na tym przedmiocie, więc go kompletnie olewałam. Identycznie było z chemią. Natomiast z polskiego, geografii czy historii zawsze miałam dobre oceny, bo jakoś te przedmioty korespondowały z moimi zainteresowaniami. Problem jest taki, że nie mogę pójść na studia, bo żaden kierunek nie jest mnie w stanie zainteresować.
W końcu nawiązałam kontakty listowe z ludźmi o podobnych muzycznych zainteresowaniach i mogę powiedzieć, że w ten sposób poznałam osobę, którą chcę nazywać przyjacielem mimo iż NIGDY nie widziałyśmy się w realu i nawet nie rozmawiałyśmy ze sobą przez telefon. Korespondencja trwa nieprzerwanie od siedmiu lat! (czy komuś przypomina się film „Charing Cross Road 84” (chyba J)?)
„Poza tym wszystkim zawsze lepiej takie osoby potrafią się komunikować pismem (wszelkiego typu internetowe sposoby komunikacji). Rozmowa przez telefon, czyli nawet wtedy kiedy nie widać rozmówcy, może być równie trudna jak rozmowa z żywym człowiekiem.”
Właśnie. Na papierze potrafię „rozmawiać swobodnie” na niemal każdy temat. Listy pisywałam do trzech koleżanek, z którymi chodziłam do klasy! Z którymi siedziałam w ławce! Tylko w ten sposób mogły mnie chociaż trochę poznać, a ja mogłam nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Gdy taka korespondencja potrwa dłużej, po jakimś czasie (po kilku miesiącach, czasem latach) potrafię z taką osobą ROZMAWIAĆ. Ale tylko i wyłącznie w cztery oczy!
Nigdy nie byłam w związku. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić siebie u czyjegoś boku. Musiałaby to być chyba osoba równie INNA jak ja.
Wcześnie zaczęłam mówić, chodzić, rysować. W szkole chwalono mnie za talenty plastyczne, dobrą naukę (jakoś nikt nie wspominał, że przez sześć lat nauki NIGDY nie byłam u odpowiedzi. Moim zdaniem nauczyciele dowalili parę cegiełek do tego mojego muru).
„Występują też problemy z kontaktem wzrokowym, osoba taka może albo go unikać, albo wpatrywać się w twarz rozmówcy lub wykonywać inne nienaturalne ruchy, które rozpraszają drugą osobę od tematu rozmowy.”
Nie patrzę w oczy, mówię „pod nosem”, wzrok wbity w czubki butów. Moja mama zauważyła, że gdy z nią rozmawiam bardzo często zasłaniam usta ręką, albo się drapię czy robię coś równie idiotycznego.
Nie potrafię kogoś poklepać po ramieniu, przytulić, pocałować na przywitanie (takie coś przechodzi tylko i wyłącznie z moją mamą i bratem). Nie potrafię obchodzić się z małymi dziećmi! Pamiętam gdy wujek położył mi na kolanach swojego kilkumiesięcznego synka, a ja momentalnie zesztywniałam, mały się rozdarł jak syrena alarmowa, mi się też chciało płakać. Nie wiem co powiedzieć jak coś kogoś boli, jak ktoś płacze.
Raz w życiu tańczyłam z chłopcem w szóstej klasie podstawówki! Rzecz nie do powtórzenia. Coś strasznego.
„w sytuacji wymagającej wysokich umiejętności społecznych może dla osób postronnych sprawiać wrażenie osoby niedojrzałej lub wręcz opóźnionej umysłowo; natomiast jeśli idzie o przyswajanie faktów, które akurat znajdują się w sferze jej zainteresowań (...) osoby te często prześcigają zwykłych ludzi.” – ja to czuję. Ja WIEM, że wychodzę na tzw debila. Ale nie mogę nic na to poradzić.
Kiedyś w szkole zrobiono nam „testy na inteligencję”. Raczej była to zabawa niż rzecz na poważnie. Moje IQ wyniosło 130, ale były to przeróżne łamigłówki, moim zdaniem dosyć łatwe. Natomiast nie potrafiłam sobie poradzić z takimi prostymi pytaniami jak to, ile kilometrów różnicy jest między moim miastem, a pewnym miejscem. I na pytanie, co jest szybsze: koń czy samochód? Odpowiedziałam, że koń!
Nie potrafię gotować, nie mogę zapamiętać prostych przepisów. Kromka chleba zawsze ląduje na dywanie tą posmarowaną stroną. Zawsze nakruszę, narozlewam, mycie naczyń kończy się zbieraniem skorup po talerzach, ziemniaki obieram na kwadratowo. Mieszkam z mamą. Kiedyś wyjechała na dwa tygodnie. Żywiłam się fasolką z puszki i coca-colą. Całymi dniami siedziałam przed komputerem, wydałam kupę forsy na internet.
Kiedyś nie potrafiłam zrobić zakupów w sklepie. Do dzisiaj wolę samoobsługowe. Pamiętam jak zmuszałam się, żeby w końcu kupić sobie płytę Lennona J. Kilka razy wchodziłam i wychodziłam ze sklepu. W końcu mi się udało. Kiedyś bardzo długo stałam w kolejce, tym razem chodziło o Janis Joplin J. I w końcu uciekłam sprzed lady, bo klient przede mną tak długo „kupował”, że cała moja odwaga zwiała za drzwi, a ja zaraz za nią.
Dzisiaj są pewne produkty, których nie kupię w normalnym sklepiku! Abym poprosiła o coś sprzedawczynię, produkt musi mieć konkretną nazwę, najlepiej żeby nie było dużego wyboru (bo co ja zrobię jak sprzedawca zapyta jaki rodzaj mąki chcę?!). Stojąc w kolejce powtarzam sobie formułkę: poproszę mleko, chleb i coca-colę. Nie orientuję się w cenach! „ Na oko” nie powiem ile co waży!
Mam bardzo mgliste pojęcie o różnych „urzędowych sprawach”, nie interesuje mnie polityka, gospodarka, nie znam się praktycznie na niczym co wychodzi poza moje zainteresowania. Wiele razy próbowałam zainteresować się czymś INNYM. Ale zazwyczaj kończyło się po kilku dniach.
Praktycznie nie interesuje mnie życie zewnętrzne. Może się „palić i walić”, a ja jeśli będę akurat w trakcie jakiegoś absorbującego mnie zajęcia zignoruję to co się dzieje na zewnątrz.
Nie mam naturalnego odruchu gdzie jest PRAWA a gdzie LEWA strona. Tak samo jest z PÓŁNOC-POŁUDNIE, WSCHÓD-ZACHÓD. Muszę się zawsze chwilę zastanowić.
„Ludzie tacy najlepiej się czują żyjąc w uporządkowanym otoczeniu z ustalonymi schematami. Próba zmiany tego stanu rzeczy wywołuje zwykle silną frustrację i może w skrajnych przypadkach prowadzić nawet do zachowań agresywnych.”
Każde wyjście z domu to WYDARZENIE. Jeżeli mam spędzić cały dzień poza domem to jestem cały ten czas podenerwowana, zła, ciężko mi rozstawać się z moimi „rzeczami” (płyty, książki itp.)
Głupi przykład, ale co miesiąc kupuję pewne czasopismo i jeżeli nie ukaże się ono dokładnie w tym dniu, w którym POWINNO to dostaję szału. Potrafię dwa razy w ciągu dnia biegać do kiosku, denerwować się i jęczeć „dlaczego oni mi to robią?!” . Jak to teraz piszę to nawet wydaje mi się to zabawne. Ale nienawidzę zmian. I to jest najgorsze. Bo równie mocno nienawidzę miejsca, w którym mieszkam. I wychodzi na to, że jestem skazana na ten cholerny dom, na ten pokój, do śmierci.
Ciągle mam poczucie winy, gdy np. kupię sobie coś droższego. Kupno płyty dvd potrafię przeżywać przez tydzień, chociaż oczywiście bardzo chciałam ją mieć i cieszę się z jej posiadania. Ale nie potrafię wyzbyć się tego poczucia winy.
Przez dłuższy czas miałam problem z pisownią pewnych słów: świeży, wydarzenie i spódnica! Uparcie pisałam spudnica, chociaż po iluś razach powinnam sobie wbić do głowy, że to nie jest poprawna pisownia. Ale mi się bardziej podobała spudnica niż spódnica! To wszystko nie przeszkadzało mi mieć zawsze piątek z dyktand (widocznie w żadnym nie padało TO słowo J).
Do 16 roku życia właściwie w ogóle nie obchodziło mnie w co się ubieram. Wstawałam rano, wkładałam na siebie byle co, nawet nie patrzyłam w lustro i wlokłam się do szkoły. Potem przyszedł etap „rock’n’rollówy”, ale nie powiem, żebym się specjalnie przykładała – koszulki z nadrukiem jakiegoś zespołu, czarne jeansy i glany. Teraz jest odwrotnie! Przed wyjściem z domu potrafię godzinę męczyć się przed lustrem. Rezultat jest taki, że jestem cała czerwona, spocona i wściekła. Zależy mi na tym, żeby wyglądać „jak człowiek”. Najlepiej, żeby nikt się na mnie nie gapił na ulicy. I tak się gapią. A ja robię się coraz bardziej spocona i wściekła.
w-fu nienawidziłam i pod koniec podstawówki po prostu uciekałam z lekcji. Nie potrafiłam grać w siatkówkę, zresztą w żadne gry zespołowe. Zawsze byłam największą ofermą. Tzw fikołki nauczyłam się robić dopiero w V klasie! Nigdy nie umiałam stać na głowie, na rękach, robić przewroty na trzepaku (wszystkie dzieciaki na podwórku wisiały na trzepakach J). Potrafiłam tylko dobrze skakać przez skrzynię i kozła, he, he.
W dzieciństwie miałam też różne maniery ruchowe; wykonywałam dziwne, koliste ruchy łopatkami, albo skrobałam do krwi małym palcem u ręki palec serdeczny (ciężko wyjaśnić o co mi chodzi J), przygryzałam zębami policzek i nie mogłam się od tych nawyków powstrzymać. Każda próba zapanowania nad tym kończyła się wybuchem złości.
Ktoś wspomniał o problemach z jedzeniem. Jeden z moich największych koszmarów z liceum! Kiedy szłam do szkoły na cały dzień, brałam ze sobą od dwóch do trzech dużych bułek z pasztetem. Nie zawsze wszystkie zjadałam, ale musiałam je przynajmniej MIEĆ. Kiedy około trzeciej lekcji robiłam się głodna, bałam się burczenia w brzuchu. To była tragedia. Pociły mi się ręce, robiłam się czerwona, prawie mdlałam ze strachu, że ktoś usłyszy jak mi BURCZY w brzuchu! Napychałam się tymi bułkami, przed wyjściem z domu ohydnymi zupkami z torebki. A gdy miałam dni wolne od szkoły to potrafiłam prawie w ogóle nie jeść.
Uwielbiam pisać o sobie. Gdyby tylko ktoś chciał mnie słuchać, nawijałabym bez przerwy, bez umiaru. To jest STRASZNE. Okropnie się tego wstydzę. To wszystko co napisałam, właściwie na początku to było tylko dla mnie. Chciałam sobie wszystko uporządkować (tak już mam J), wiedzieć o czym mam mówić gdy (może) kiedyś będę gotowa udać się „gdzieś” z tym moim problemem. Ale później trafiłam na to forum i... Spojrzałam na tą moją pisaninę trochę inaczej. Może ja się za bardzo nad sobą użalam? Może te moje objawy to jednak coś innego. Boję się, że nigdy się tego nie dowiem. Nie mam odwagi wyjść Z TYM do ludzi... Wolałabym wiedzieć co mi dolega. To chyba normalne. Jak coś ma jakąś NAZWĘ i TWARZ to łatwiej to oswoić.
Wyszedł mi strasznie długi post, a mogłabym jeszcze raz tyle. Po prostu czuję się odgrodzona od świata, zamknięta w jakiejś skrzyni, wszystko to utrudnia mi życie. Zresztą, ja praktycznie nie mam życia, bo całe dnie spędzam w domu, w łóżku. Zrezygnowałam ze studiów, bo przerażały mnie praktyki nauczycielskie (a wmawiałam sobie: uda się, uda się, uda się. Rzecz jasna się nie udało.) Każdego dnia myślę o śmierci. Każdy najmniejszy problem w ciągu kilku minut urasta do rangi tragedii, a jedynym wyjściem jakie widzę jest samobójstwo.
Czy to jest TO?
Zawsze wiedziałam, że COŚ jest ze mną nie w porządku. I inni ludzie też widzieli, dlatego mam do nich ogromny żal, myślę, że do mamy również, chociaż kocham ja najbardziej na świecie. Mam OGROMNY żal do nauczycieli, do „psycholożki”, która nawet ze mną nie porozmawiała, a wystarczyła jej odpowiedź mojego brata: w domu siostra zachowuje się inaczej.
I to wszystko! Że mogę mieć coś wspólnego z autyzmem dał mi do zrozumienia brat kilka lat temu (młodszy o dwa lata!). To on zauważył, że moje zachowanie przypomina autystyków, ale w łagodniejszej wersji. Moja mama do dzisiaj udaje, że niczego nie zauważała, gdy byłam dzieckiem. A może rzeczywiście nie zwracała na to uwagi, bo sama miała cholernie ciężkie życie. Sytuacja rodzinna mogła pogłębić mój „autyzm” czy jak to nazwać.
„Problemy zazwyczaj pojawiają się w wypadku zwykłej nieoficjalnej rozmowy. Człowiek taki nie umie często w ogóle się odezwać ani "zachować" w sytuacji nieformalnej rozmowy "o niczym" itp., natomiast raczej nie sprawia mu problemów wysłowienie się przed grupą ludzi (zwłaszcza, jeśli nie są całkowicie obcy) i specjalistyczna rozmowa na temat zainteresowań. Chociaż i tu mogą być wyjątki i zdarzają się ludzie całkowicie nieśmiali, którzy mają trudności w nawet najbardziej podstawowych kontaktach z innymi.”
„Istotną cechą charakterystyczną osób z Zespołem Aspergera jest niepewność oraz obawy spowodowane niską samooceną, strachem przed porażką i brakiem zrozumienia lub niemożnością zrozumienia innych. Pojawia się też strach związany z poczuciem inności i niedopasowania.” – dokładnie wszystko, jak spisane z mojego mózgu.
Przez CAŁĄ PODSTAWÓWKĘ może kilka razy się odezwałam do drugiego ucznia. Co ciekawe, poza szkołą miałam kilka koleżanek i czasami nawet przewodziłam grupie. Ale zawsze musiało być tak JAK JA CHCĘ. Chodziłam do klasy z pewną dziewczynką. Po zajęciach, na podwórku byłyśmy dobrymi koleżankami, spędzałyśmy ze sobą trochę czasu, nawet odwiedziłam ją kilka razy w jej domu. Ale w szkole nie potrafiłam się do niej odezwać. Traktowałam ją tak samo jak resztę dzieciaków.
Mam wrażenie, że jestem CAŁA WEWNĄTRZ. Że cały mój świat jest wewnątrz mnie, a na zewnątrz została tylko skorupa. Nic nie wychodzi na zewnątrz, ale wszystko kumuluje się w środku. Czuję jakbym stała za jakąś szybą. Widzę wszystko co się dzieje, słyszę ludzi, ale sama jestem ograniczona tą szybą. Też jakby była trochę dźwiękoszczelna (jakkolwiek głupio to brzmi) i muszę się naprawdę wysilić, żeby PRZEKRZYCZEĆ tą szybę, żeby ktokolwiek mnie usłyszał. Ale najczęściej nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Zdobywam się na jakieś kiwanie głową: TAK albo NIE. Lub wydaję z siebie jakieś pomruki. Wtedy zazwyczaj ludzie pytają: czemu się nie odzywasz? Czemu nic nie mówisz? Powiedz coś.
Wtedy zamykam się całkowicie. Robię się czerwona, pocę się i nie jestem w stanie powiedzieć już zupełnie nic. Uśmiecham się głupio, co wygląda obrzydliwie, bo mam nienaturalny uśmiech, taki jakiś „połowiczny”. Ręce mi się trzęsą, serce mi tłucze i chcę już jak najszybciej uciec. Kiedy dochodzi do konfrontacji słownej, cały mój zasób słów ucieka z głowy, jakby mi ktoś wyrwał połowę kartek ze słownika, albo wymazał gumką. NIE WIEM CO POWIEDZIEĆ, nie mogę znaleźć słów, nie znam odpowiedzi na najprostsze pytania.
Jestem bardzo infantylna. Moje wypowiedzi są na poziomie dziecka z podstawówki, jeżeli czegoś nie wykuję na pamięć to ZA NIC nie wypowiem się składnie i do rzeczy.
Nie potrafię żartować.
Boję się ośmieszenia, ciągle mam wrażenie, że ktoś mnie obgaduje. Dokładnie ważę każde słowo zanim je powiem, bo obawiam się, że może być odebrane niezgodnie z moją intencją. W rezultacie i tak mówię zawsze coś kompletnie głupiego.
Jestem złośliwa, maskuję tym swoją nieumiejętność prowadzenia rozmowy. Jeżeli sytuacja wymaga, żebym cokolwiek powiedziała, bo „milczę już za długo” to zazwyczaj jest to jakieś złośliwe zdanko, wcześniej dokładnie obmyślone.
Inna ważna rzecz; potrafię układać sobie w głowie różne warianty rozmów z innymi ludźmi. Godzinami potrafię rozmyślać „co bym powiedziała, a czego nie”. Oczywiście już po fakcie, na spokojnie potrafię wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, ale tej osoby, do której ją kieruję już dawno w moim otoczeniu nie ma.
Bardzo ciężko jest mi się skupić, gdy ktoś opowiada mi o czymś co mnie zupełnie nie interesuje. Potrafię się nawet wyłączyć i błądzić myślami zupełnie gdzieś indziej. Męczy mnie każdy kontakt z kimś, kto ma zamiar opowiadać mi o swoich wakacjach, dzieciach, chłopakach, szminkach czy nawet o filmie, który sama oglądałam.
Gdy znajduję się w większej grupie, ZAWSZE stoję z boku i NIGDY się nie odzywam, chyba, że ktoś skieruje pytanie prosto do mnie. Zresztą i w tedy moja odpowiedź jest zazwyczaj żałosna. Potrzebowałabym kilku minut, albo ostrzeżenia, że ktoś zada mi „takie a takie pytanie”, wtedy może ułożyłabym sobie jakąś odpowiedź. Wszystko kończy się zazwyczaj wzruszeniem ramion („nie wiem”) albo typowym „tak” i „nie”.
Z rozmawianiem przez telefon jest jeszcze gorzej. Nie widzę twarzy rozmówcy, nie wiem czy się uśmiecha, czy jest poważny. On nie widzi mojego kiwania głową (tak/nie). Rozmowa jest NIEMOŻLIWA. Mam pustkę w głowie.
Czasami zdarza się, że spotykam gdzieś osobę z którą przed laty chodziłam do szkoły. Wtedy nie zamieniłam z nią ani słowa, ta osoba pewnie nawet nie zna brzmienia mojego głosu. Zdarzyło mi się parę razy zamienić parę słów z takimi „kimś”, z kim nigdy wcześniej nie rozmawiałam, a tylko byłam OBOK.
Mam czasami dziwne napady NORMALNOŚCI. Trwają bardzo krótko. Przykład? Egzamin na studia, a właściwie rozmowa kwalifikacyjna. Widzę małą, śliczną dziewczynę, która jest zdenerwowana. Stoi pod ścianą, mało się odzywa. Podchodzę do niej, przedstawiam się i zaczynam rozmowę! Jestem zaszokowana tym co robię, ale czuję się super. Mam wybielone zęby J, więc się szczerzę, nową fryzurę, wszyscy „na galowo” oprócz mnie. Czuję się fajna, inna, trochę podniecona tym nowym miejscem. Wchodzę na egzamin i...kompletna klapa. Zachowuję się jak kretynka. Nie mogę sobie przypomnieć tematu mojej pracy maturalnej z polskiego!!!! Egzaminatorka patrzy na mnie jak na świra, a ja się zastanawiam czy zamiast na studia nie powinnam się udać do jakiegoś psychiatryka. Nie potrafię odpowiedzieć na najprostsze pytania.
Czasami zdarzają się takie dni, że myślę pozytywnie. Ma to związek z jakimś nowym zainteresowaniem, „odkryciem”, jakąś książką, która mnie natchnie do działania, życia w ogóle. Zaczynam wtedy dużo rysować, zmieniać wystrój pokoju, robić plany, wychodzić na spacery. Taki przykład; zakochałam się w gitarze Jeffa Becka. Mogłam całymi dniami słuchać tylko jego gitary. Nastrajała mnie niesamowicie dobrze. Zaczęłam się zastanawiać nad nowymi studiami, pisałam optymistyczne listy, CAŁY miesiąc nie myślałam o śmierci. Ale pojawił się jakiś problem; musiałam GDZIEŚ WYJŚĆ, COŚ ZAŁATWIĆ, Z CZYMŚ SIĘ ZDERZYĆ. I trach. Koniec całego miłego nastroju. Wtedy zaczynam pisać okropne, dołujące wierszydła, słuchać Joy Division, szukać sznurka po całym domu, „bo ja przecież przez to nie przejdę!” „nie tym razem” „to już dla mnie za dużo” „tego już się NIE DA przeskoczyć”. A to są takie drobnostki, których „normalni” ludzie nawet nie zauważają! Oni idą prosto, taranują tą przeszkodę, zresztą nawet jej nie widzą, dla nich to jest zwykła codzienność, bułka z masłem, żaden problem. I nawet by im przez myśl nie przeszło, że ktoś się może takim czymś zadręczać, nie spać po nocach i rozważać samobójstwo.
O wiele łatwiej nawiązuję kontakty z ludźmi (co tu ukrywać?) mniej mądrymi, o niższym statusie społecznym, brzydszymi ode mnie, gorzej ubranymi, nieśmiałymi. Inteligentni niesamowicie mi imponują, ale ZA NIC do kogoś takiego buzi nie otworzę! Kończy się na tym, że spędzam przerwy z najgłupszą dziewczyną na roku i nie mam o czym z nią rozmawiać.
Wracam do podstawówki: na przerwach, kiedy inne dzieciaki biegały po boisku czy grały w piłkę, ja spacerowałam układając sobie w głowie różne „historyjki”. Później zaczęłam te historyjki przelewać na papier, co zresztą do dzisiaj robię. Słyszałam o takim zespole chorobowym, który charakteryzuje się wykonywaniem różnych bezsensownych czynności; przy tych „historyjkach” bardzo często powtarzałam taką czynność; stawianie prawej stopy na krawężniku chodnika, cofanie jej i stawienie w jej miejsce lewej. Wymyśliłam też sobie podobną „zabawę”. Na moim podwórku był niski murek (kilkanaście centymetrów wysokości) okalający trawnik. Chodziłam po tym murku w taki oto idiotyczny sposób: dwa kroki ze słowami: trup, trup, następnie jedną nogą „nurkowałam” obok murku (przy tym słowo: księżniczka). Wtedy nie zastanawiałam się nad tym co robię i nawet wciągnęłam w tą zabawę jedną koleżankę. Ale gdy dzisiaj na to patrzę nie mam NAJMNIEJSZEGO POJĘCIA o co mi chodziło i czym te czynności były podyktowane.
Gdy ktoś coś do mnie mówił chciało mi się płakać. W szkole płakałam wiele razy. Raz zdarzyło mi się rozpłakać w pierwszej klasie szkoły średniej, bo nie wiedziałam na informatyce jak włączyć komputer!!!
Bardzo często płaczę.
Ciągle kogoś za coś przepraszam. Wszędzie czuję się intruzem. Mam wrażenie, że wszyscy mnie obgadują, patrzą na mnie, gdy idę ulicą. Do tego dochodzi niezadowolenie z własnego wyglądu.
Zadręczam innych moimi zainteresowaniami. Ktoś wspominał, że potrafił wymieniać z pamięci płyty zespołów, których nigdy nie słyszał. Mam podobnie. Ogromna baza informacji na temat nikogo nie obchodzących zespołów, zapomnianych gitarzystów i trzeciorzędnych basistów. Od dziecka uwielbiałam różnego rodzaju klasyfikacje. Namiętnie układałam listy ulubionych piosenek, zespołów, płyt, filmów, książek. W końcu gdy to nie wystarczało siedziałam nad listami ulubionych tekstów piosenek, duetów mieszanych, rock’n’rollowych kobiet, które najbardziej na mnie wpłynęły. Im dziwniejsze zestawienia tym lepiej!
Jeżeli w szkole matematyka nie interesowała mnie w ogóle, to uciekałam z lekcji, nie odrabiałam zadań domowych, bo nie byłam w stanie się w ogóle skupić na tym przedmiocie, więc go kompletnie olewałam. Identycznie było z chemią. Natomiast z polskiego, geografii czy historii zawsze miałam dobre oceny, bo jakoś te przedmioty korespondowały z moimi zainteresowaniami. Problem jest taki, że nie mogę pójść na studia, bo żaden kierunek nie jest mnie w stanie zainteresować.
W końcu nawiązałam kontakty listowe z ludźmi o podobnych muzycznych zainteresowaniach i mogę powiedzieć, że w ten sposób poznałam osobę, którą chcę nazywać przyjacielem mimo iż NIGDY nie widziałyśmy się w realu i nawet nie rozmawiałyśmy ze sobą przez telefon. Korespondencja trwa nieprzerwanie od siedmiu lat! (czy komuś przypomina się film „Charing Cross Road 84” (chyba J)?)
„Poza tym wszystkim zawsze lepiej takie osoby potrafią się komunikować pismem (wszelkiego typu internetowe sposoby komunikacji). Rozmowa przez telefon, czyli nawet wtedy kiedy nie widać rozmówcy, może być równie trudna jak rozmowa z żywym człowiekiem.”
Właśnie. Na papierze potrafię „rozmawiać swobodnie” na niemal każdy temat. Listy pisywałam do trzech koleżanek, z którymi chodziłam do klasy! Z którymi siedziałam w ławce! Tylko w ten sposób mogły mnie chociaż trochę poznać, a ja mogłam nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Gdy taka korespondencja potrwa dłużej, po jakimś czasie (po kilku miesiącach, czasem latach) potrafię z taką osobą ROZMAWIAĆ. Ale tylko i wyłącznie w cztery oczy!
Nigdy nie byłam w związku. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić siebie u czyjegoś boku. Musiałaby to być chyba osoba równie INNA jak ja.
Wcześnie zaczęłam mówić, chodzić, rysować. W szkole chwalono mnie za talenty plastyczne, dobrą naukę (jakoś nikt nie wspominał, że przez sześć lat nauki NIGDY nie byłam u odpowiedzi. Moim zdaniem nauczyciele dowalili parę cegiełek do tego mojego muru).
„Występują też problemy z kontaktem wzrokowym, osoba taka może albo go unikać, albo wpatrywać się w twarz rozmówcy lub wykonywać inne nienaturalne ruchy, które rozpraszają drugą osobę od tematu rozmowy.”
Nie patrzę w oczy, mówię „pod nosem”, wzrok wbity w czubki butów. Moja mama zauważyła, że gdy z nią rozmawiam bardzo często zasłaniam usta ręką, albo się drapię czy robię coś równie idiotycznego.
Nie potrafię kogoś poklepać po ramieniu, przytulić, pocałować na przywitanie (takie coś przechodzi tylko i wyłącznie z moją mamą i bratem). Nie potrafię obchodzić się z małymi dziećmi! Pamiętam gdy wujek położył mi na kolanach swojego kilkumiesięcznego synka, a ja momentalnie zesztywniałam, mały się rozdarł jak syrena alarmowa, mi się też chciało płakać. Nie wiem co powiedzieć jak coś kogoś boli, jak ktoś płacze.
Raz w życiu tańczyłam z chłopcem w szóstej klasie podstawówki! Rzecz nie do powtórzenia. Coś strasznego.
„w sytuacji wymagającej wysokich umiejętności społecznych może dla osób postronnych sprawiać wrażenie osoby niedojrzałej lub wręcz opóźnionej umysłowo; natomiast jeśli idzie o przyswajanie faktów, które akurat znajdują się w sferze jej zainteresowań (...) osoby te często prześcigają zwykłych ludzi.” – ja to czuję. Ja WIEM, że wychodzę na tzw debila. Ale nie mogę nic na to poradzić.
Kiedyś w szkole zrobiono nam „testy na inteligencję”. Raczej była to zabawa niż rzecz na poważnie. Moje IQ wyniosło 130, ale były to przeróżne łamigłówki, moim zdaniem dosyć łatwe. Natomiast nie potrafiłam sobie poradzić z takimi prostymi pytaniami jak to, ile kilometrów różnicy jest między moim miastem, a pewnym miejscem. I na pytanie, co jest szybsze: koń czy samochód? Odpowiedziałam, że koń!
Nie potrafię gotować, nie mogę zapamiętać prostych przepisów. Kromka chleba zawsze ląduje na dywanie tą posmarowaną stroną. Zawsze nakruszę, narozlewam, mycie naczyń kończy się zbieraniem skorup po talerzach, ziemniaki obieram na kwadratowo. Mieszkam z mamą. Kiedyś wyjechała na dwa tygodnie. Żywiłam się fasolką z puszki i coca-colą. Całymi dniami siedziałam przed komputerem, wydałam kupę forsy na internet.
Kiedyś nie potrafiłam zrobić zakupów w sklepie. Do dzisiaj wolę samoobsługowe. Pamiętam jak zmuszałam się, żeby w końcu kupić sobie płytę Lennona J. Kilka razy wchodziłam i wychodziłam ze sklepu. W końcu mi się udało. Kiedyś bardzo długo stałam w kolejce, tym razem chodziło o Janis Joplin J. I w końcu uciekłam sprzed lady, bo klient przede mną tak długo „kupował”, że cała moja odwaga zwiała za drzwi, a ja zaraz za nią.
Dzisiaj są pewne produkty, których nie kupię w normalnym sklepiku! Abym poprosiła o coś sprzedawczynię, produkt musi mieć konkretną nazwę, najlepiej żeby nie było dużego wyboru (bo co ja zrobię jak sprzedawca zapyta jaki rodzaj mąki chcę?!). Stojąc w kolejce powtarzam sobie formułkę: poproszę mleko, chleb i coca-colę. Nie orientuję się w cenach! „ Na oko” nie powiem ile co waży!
Mam bardzo mgliste pojęcie o różnych „urzędowych sprawach”, nie interesuje mnie polityka, gospodarka, nie znam się praktycznie na niczym co wychodzi poza moje zainteresowania. Wiele razy próbowałam zainteresować się czymś INNYM. Ale zazwyczaj kończyło się po kilku dniach.
Praktycznie nie interesuje mnie życie zewnętrzne. Może się „palić i walić”, a ja jeśli będę akurat w trakcie jakiegoś absorbującego mnie zajęcia zignoruję to co się dzieje na zewnątrz.
Nie mam naturalnego odruchu gdzie jest PRAWA a gdzie LEWA strona. Tak samo jest z PÓŁNOC-POŁUDNIE, WSCHÓD-ZACHÓD. Muszę się zawsze chwilę zastanowić.
„Ludzie tacy najlepiej się czują żyjąc w uporządkowanym otoczeniu z ustalonymi schematami. Próba zmiany tego stanu rzeczy wywołuje zwykle silną frustrację i może w skrajnych przypadkach prowadzić nawet do zachowań agresywnych.”
Każde wyjście z domu to WYDARZENIE. Jeżeli mam spędzić cały dzień poza domem to jestem cały ten czas podenerwowana, zła, ciężko mi rozstawać się z moimi „rzeczami” (płyty, książki itp.)
Głupi przykład, ale co miesiąc kupuję pewne czasopismo i jeżeli nie ukaże się ono dokładnie w tym dniu, w którym POWINNO to dostaję szału. Potrafię dwa razy w ciągu dnia biegać do kiosku, denerwować się i jęczeć „dlaczego oni mi to robią?!” . Jak to teraz piszę to nawet wydaje mi się to zabawne. Ale nienawidzę zmian. I to jest najgorsze. Bo równie mocno nienawidzę miejsca, w którym mieszkam. I wychodzi na to, że jestem skazana na ten cholerny dom, na ten pokój, do śmierci.
Ciągle mam poczucie winy, gdy np. kupię sobie coś droższego. Kupno płyty dvd potrafię przeżywać przez tydzień, chociaż oczywiście bardzo chciałam ją mieć i cieszę się z jej posiadania. Ale nie potrafię wyzbyć się tego poczucia winy.
Przez dłuższy czas miałam problem z pisownią pewnych słów: świeży, wydarzenie i spódnica! Uparcie pisałam spudnica, chociaż po iluś razach powinnam sobie wbić do głowy, że to nie jest poprawna pisownia. Ale mi się bardziej podobała spudnica niż spódnica! To wszystko nie przeszkadzało mi mieć zawsze piątek z dyktand (widocznie w żadnym nie padało TO słowo J).
Do 16 roku życia właściwie w ogóle nie obchodziło mnie w co się ubieram. Wstawałam rano, wkładałam na siebie byle co, nawet nie patrzyłam w lustro i wlokłam się do szkoły. Potem przyszedł etap „rock’n’rollówy”, ale nie powiem, żebym się specjalnie przykładała – koszulki z nadrukiem jakiegoś zespołu, czarne jeansy i glany. Teraz jest odwrotnie! Przed wyjściem z domu potrafię godzinę męczyć się przed lustrem. Rezultat jest taki, że jestem cała czerwona, spocona i wściekła. Zależy mi na tym, żeby wyglądać „jak człowiek”. Najlepiej, żeby nikt się na mnie nie gapił na ulicy. I tak się gapią. A ja robię się coraz bardziej spocona i wściekła.
w-fu nienawidziłam i pod koniec podstawówki po prostu uciekałam z lekcji. Nie potrafiłam grać w siatkówkę, zresztą w żadne gry zespołowe. Zawsze byłam największą ofermą. Tzw fikołki nauczyłam się robić dopiero w V klasie! Nigdy nie umiałam stać na głowie, na rękach, robić przewroty na trzepaku (wszystkie dzieciaki na podwórku wisiały na trzepakach J). Potrafiłam tylko dobrze skakać przez skrzynię i kozła, he, he.
W dzieciństwie miałam też różne maniery ruchowe; wykonywałam dziwne, koliste ruchy łopatkami, albo skrobałam do krwi małym palcem u ręki palec serdeczny (ciężko wyjaśnić o co mi chodzi J), przygryzałam zębami policzek i nie mogłam się od tych nawyków powstrzymać. Każda próba zapanowania nad tym kończyła się wybuchem złości.
Ktoś wspomniał o problemach z jedzeniem. Jeden z moich największych koszmarów z liceum! Kiedy szłam do szkoły na cały dzień, brałam ze sobą od dwóch do trzech dużych bułek z pasztetem. Nie zawsze wszystkie zjadałam, ale musiałam je przynajmniej MIEĆ. Kiedy około trzeciej lekcji robiłam się głodna, bałam się burczenia w brzuchu. To była tragedia. Pociły mi się ręce, robiłam się czerwona, prawie mdlałam ze strachu, że ktoś usłyszy jak mi BURCZY w brzuchu! Napychałam się tymi bułkami, przed wyjściem z domu ohydnymi zupkami z torebki. A gdy miałam dni wolne od szkoły to potrafiłam prawie w ogóle nie jeść.
Uwielbiam pisać o sobie. Gdyby tylko ktoś chciał mnie słuchać, nawijałabym bez przerwy, bez umiaru. To jest STRASZNE. Okropnie się tego wstydzę. To wszystko co napisałam, właściwie na początku to było tylko dla mnie. Chciałam sobie wszystko uporządkować (tak już mam J), wiedzieć o czym mam mówić gdy (może) kiedyś będę gotowa udać się „gdzieś” z tym moim problemem. Ale później trafiłam na to forum i... Spojrzałam na tą moją pisaninę trochę inaczej. Może ja się za bardzo nad sobą użalam? Może te moje objawy to jednak coś innego. Boję się, że nigdy się tego nie dowiem. Nie mam odwagi wyjść Z TYM do ludzi... Wolałabym wiedzieć co mi dolega. To chyba normalne. Jak coś ma jakąś NAZWĘ i TWARZ to łatwiej to oswoić.
Wyszedł mi strasznie długi post, a mogłabym jeszcze raz tyle. Po prostu czuję się odgrodzona od świata, zamknięta w jakiejś skrzyni, wszystko to utrudnia mi życie. Zresztą, ja praktycznie nie mam życia, bo całe dnie spędzam w domu, w łóżku. Zrezygnowałam ze studiów, bo przerażały mnie praktyki nauczycielskie (a wmawiałam sobie: uda się, uda się, uda się. Rzecz jasna się nie udało.) Każdego dnia myślę o śmierci. Każdy najmniejszy problem w ciągu kilku minut urasta do rangi tragedii, a jedynym wyjściem jakie widzę jest samobójstwo.
Czy to jest TO?